wtorek, 27 grudnia 2016

Pod Łukiem Darwina I - nurkowanie na Galapagos

Nurkowanie na Galapagos - Lobos Island

Archipelag Galapagos, Pacyfik, marzec 2009

 


Wyspy Zaczarowane - Islas Encantadas to pierwsza nazwa nadana im przez białych, przed którymi na magicznym Archipelagu byli prawdopodobnie Inkowie. Choć dziś urzędowo zwane Archipelagiem Kolumba, Galapagos wciąż przyciągają magią, a aura tego niesamowitego miejsca odciska niezatarte piętno na sercu wybrańca losu, któremu dane będzie zaznać ich czarownego smaku. Nurkowanie na Galapagos to marzenie chyba każdego potrafiącego marzyć nurka, a marzenia warto jest spełniać...

Archipelag Galapagos wyrósł na punkcie styku trzech płyt tektonicznych. Składa się nań 14 wysp i aż 107 niewielkich wysepek, będących efektem działalności wulkanicznej. Aktywność tektoniczna miejscowego hot spota liczy sobie około 90 mln lat, jednak najstarsze wyspy mają zaledwie 5 mln i wraz z płytą tektoniczną Nazca, wsuwającą się pod kontynent Ameryki Południowej, zanurzają się z wolna w głębinach Pacyfiku. Zjawisko to powoduje wzmożoną aktywność wulkaniczną tzw. Alei Wulkanów w ekwadorskich Andach. Najmłodsze z wysp mają zaledwie ponad milion lat i w geologicznej skali czasu „dopiero” wynurzają się z głębin. Największa z nich - Izabela mieści aż pięć wulkanów, które były niegdyś sercami niezależnych wysp, najmłodsza – Fernandina pozdrowiła nas wulkaniczną erupcją w trakcie naszego jakże krótkiego tygodniowego pobytu.
Wyjątkowe warunki, zapewniane przez zimne prądy Humboldta i Cromwella, sprawiają, że choć wyspy leżą na równiku ich klimat zaliczamy do strefy podzwrotnikowej. Zimne prądy nie tylko stwarzają warunki rozwoju lokalnej, endemicznej faunie, takiej jak morskie lwy, iguany czy pingwiny Humboldta, przyciągają również liczne stworzenia strefy pelagicznej jak rekiny młoty, rekiny wielorybie oraz manty w ilościach, które przeciętnego nurka przyprawiają o zawrót głowy. To wszystko sprawia, że Galapagos możemy zaliczyć do najbardziej wyjątkowych nurkowisk na świecie, zapewniających niepowtarzalne przeżycia zarówno pod wodą jak i na wyrastających ponad powierzchnię niewielkich skrawkach lądu.
Galapagos to park narodowy. Obecnie strefa ochrony Marine Reserve rozciąga się na 40 mil morskich wokół archipelagu*. Na wyspach obowiązuje bezwzględny zakaz zbliżania się do zwierząt na bliżej niż metr. Rygorystyczne przestrzeganie reguł daje odwiedzającym jedyne w swoim rodzaju możliwości obcowania z przyrodą, ponieważ tutejsze zwierzęta dzięki temu nie boją się ludzi i zarówno ptaki, ssaki jak i gady pozwalają podejść bardzo blisko i nacieszyć się swym endemicznym towarzystwem. Z reguł jakie rządzą parkiem wynikają również inne ograniczenia: licencję na wyprawy nurkowe posiadają jedynie cztery łodzie, trasy ich wędrówek są ściśle zaplanowane i przestrzegane bez względu na warunki pogodowe, a miejsca takie jak Wyspa Darwina mają wyznaczone limity do 50 zejść pod wodę na tydzień.
Jednym z moich niespełnionych marzeń było spotkanie hammerheada, o wielkich mantach czy rekinach wielorybich nawet nie myślałem. Możliwość podziwiania naraz setek rekinów młotów, ogromnych mant czy wielkich jak autobusy rekinów wielorybich sprawia, że choć nurkowania tutaj należą do najdroższych na świecie, a na miejsce na łodzi trzeba czasami czekać nawet i dwa lata warto stawić czoła wszelkim przeciwnościom, aby tylko móc znaleźć się na Galapagos i dać sobie szansę zebrania skarbów w postaci najwspanialszych wrażeń i niezacieralnych wspomnień.

*) Dane w zapiskach z podróży pochodzą z roku 2009

Wyprawa


Podróż z Warszawy i Gdańska przez Frankfurt, Caracaz i Guayakili zajmuje ponad 27 godzin nim rozsypujący się samolot linii Santa Barbara osiada wreszcie na płycie lotniska w Quito, stolicy Ekwadoru. Na przesiadce w Caracaz problemy z bagażami - wenezuelskie procedury nie są kompatybilne z eurpejskimi wygląda, więc na to, że nasze bagaże nie polecą dalej, ale my jak najbardziej tak. Używając kilku wyczytanych ze słownika zwrotów po hiszpańsku przedostaję się do bagaży, dzięki czemu mam okazję na naprawdę krótki rzut okiem na stolicę Wenezueli zanim wyruszę w dalszą drogę i perwszą wenezuelską pieczątkę w paszporcie. Jeszcze nie wiem, że za pięć lat wrócę tu na wyprawę połączoną z trekkingiem na Rinjani, ale wróćmy tymczasem do Ekwadoru.

Położone na wysokości 2850 m n.p.m. Quito zbiera na starcie pierwsze ofiary soroche - w postaci lekkich krwotoków z nosa. Kolejne ofiary choroby wysokogórskiej złożymy na stokach wulkanów: groźnego Cotopaxi 5897 m n.p.m. i potężnego Chimborazo 6268 m n.p.m. – najwyższej góry na Ziemi licząc od środka planety, ale to temat na odrębną opowieść, podobnie jak wspomnienia z innych niesamowitych miejsc, jak tajemnicze ruiny Pachacamac czy przewspaniałe inkaskie Machu Picchu, które dane nam będzie odwiedzić podczas tej wyprawy. Ostatni przelot z Quito na San Christobal, ale już wcześniej przejmuje nas wysłannik floty Agressor, zapewniając sprawną odprawę bagażu i obsługę przy wylocie. Równie sprawnie przebiegło zaokrętowanie naszej dziesięcioosobowej ekipy z Polski uzupełnionej przez troje Niemców i Japończyka w porcie w San Cristobal - stolicy archipelagu. Jeśteśmy wewnątrz najsłyniejszego rezerwatu morskiego na Ziemi! :)

Lobos Island - Wyspa Wilków ...Morskich ;)


Tuż po wypłynięciu z San Cristobal otaczają nas rozgrzewające serce, na pierwszy rzut oka podobne karaibskim, pejzaże. Bezludne brzegi porośnięte suchoroślami i lasem mangrowym, gdzieniegdzie nagie skałki bądź stare wulkaniczne stożki - wiatr niesie zapach Przygody. Klarujemy sprzęt i skaczemy z łodzi na pierwsze nurkowanie w pobliżu Isla Lobos. Woda jest ciemnozielona, widoczność prawie zerowa, niska, oscylująca wokół 22˚C temperatura i prawie pozbawione życia dno. Mamy sprawdzić sprzęt, wyważenie i wytrymowanie na pierwsze nurkowanie nie wybiera się z nami jednak żaden z nurkowych przewodników z Agressora. 

Błądzimy pod wodą w kółko w kiepskiej widoczności i nie udaje nam się spotkać ciekawszych przedstawicieli podmorskiej fauny prócz pojedynczych egzemplarzy dolara piaskowego – Encope galapagensis. Do tego solidny pływ targający nas po pięć metrów tam i z powrotem. A miały być foki, tzn. lwy morskie – nie najciekawsze preludium… Po powrocie na łódź załoga wita nas za to wykwintną kolacją, podaną na najwyższym pokładzie w iście kolonialnym stylu. Szykowna zastawa, białe obrusy, wykwintne dania i wino podawane w lampkach na bardzo dłuugich nóżkach.... Zupełnie jakby czas cofnął się na tą chwilę o co najmniej stulecie, a my znaleźliśmy się w wiktoriańskiej restauracji, nie zaś na pokładzie łodzi nurkowej. Delektując się winem i spoglądając na przemian na magiczny pejzaż za burtą i refleksy ognia na szkle zanurzam się w marzeniach. Moje plany są dosyć proste: nurkuję od czterech lat, a jeszcze nie spotkałem głowomłota tropikalnego... Tak więc, o naiwności - rekin młot! ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz